25.12.2003 roku to niezapomniany dzień, na wspomnienie którego jeszcze 20 lat później, zatyka mi dech.
I tak jest co roku.
Wszyscy dookoła świętują, a ja tworzę coraz czarniejsze kartki. Nie bez powodu, bo właśnie ta data będzie mnie prześladowała... chyba, że o niej zapomnę!
Dawno temu... za górami, za rzekami... urodziła się dziewczynka. Wróżka nadała jej imię Irena.
Ale nie o to chodzi w tej chwili. To co się działo w czasie świąt 20 lat temu, było nie tylko tromatyzujące, to był gwóźdź...
Był to dzień przekazania kluczy od wspaniałego domu, wyśnionego... w ręce nowego nabywcy.
Wchodziła Ona do kompletnie pustego domu, który został opróżniony do cna poprzedniego dnia, i wyczyszczony przeze mnie o poranku.
Stałam w salonie patrząc przez okno na kawałek trawnika, na mur a w nim bramę, którą jeszcze niedawno malowałam. To były ostatnie chwile...
I czekał na mnie domek, do którego weszłam 23 grudnia po odbór kluczy!
A wprowadzałam się 24 grudnia i zapełniałam go meblami, pakami, do tego stopnia, że elektryk, który zgodził się przyjść rano 25grudnia... z trudem przecisnął się do części kuchennej i tam przygotował mi specjalne włączniki do kuchenki elektrycznej i ją podłączył.
26 grudnia zjawili się panowie z pozostałą ciężarówką i opróżnili ją wnosząc resztę pak przez okno na pierszym piętrze i układali je na strychu.
W tym całym rozgardiaszu nie byłam sama. Był dorosły syn i wnuczek podrzucony przez córkę, z którym przyjechała z Paryża. I kompetnie stromatyzowana kotka...
Wnuczek został odebrany następnego dnia przez mamę, która przyjechała po niego ... z Paryża. Kotka doszła do siebie po kilku miesiącach a syn został ze mną na kilka lat.
Może uda mi się kiedyś namalować tę zawieruchę która przeszła przez moje życie...?
Na razie widzę to w czarnych barwach.